[TemaTygodnia] Zapiski z dnia śmierci Poety

Wyszedłem tego dnia z pracy gdzieś koło 23.00. Był mroźny listopadowy wieczór, ale krótka droga do samochodu pozwalała zapomnieć o zimnie nęcąc ciepłem wnętrza Seata. Wsiadłszy do auta spróbowałem je odpalić raz, drugi, trzeci - silnik nie chciał za żadne skarby zaskoczyć, gdy zauważyłem, że zostawiłem światła włączone na osiem godzin. Z jazdy nici czekanie, taksówka, dom, nazajutrz rano odpalanie przy asyście pomocy drogowej i wymiana akumulatora. Wszystko dlatego, że dzień po wiadomości o śmierci Cohena rozwaliłem radio na fulla paląc papierosa w rytm "Take this waltz" i zamknąłem samochód nie słysząc pikania informującego o włączonych światłach.

rs-leonard-cohen02-9f3d8003-0068-4dc4-8e2d-05de0c04179c-1-eea9be54-6684-4448-8c69-f133afce0d52.jpg

↑ Leonard Cohen (1934-2016) (źródło: RollingStone)

Pamiętam z dzieciństwa szarą płytę "Leonard Cohen - Greatest Hits", którą kupiła mi dbająca o muzyczny rozwój ulubionego syna mama (innego nie miała). Od pierwszych chwil otwierająca składankę "Suzanne" wydała się utworem tak dobitnie spokojnym, ale podszytym jakimś osobliwym dramatyzmem niespełnionej miłości pachnącej herbatą i cytrusami. Później "Sisters of Mercy" śpiewane lekko chropowatym, głębokim na granicy melorecytacji głosem, następnie szarpiące i dogłębnie smutne "Dress Rehersal Rag"... i tak poszło. Cohen stał się dla mnie muzykiem, do którego zanosiłem swoją rozchybotaną, niedojrzałą, młodzieńczą miłość - wiecie, tę z motylami w brzuchu, tę przeżywaną całą dobę. Kiedy następowały długie godziny prób rozłąki kanadyjski Żyd z głęboko osadzonej w judaistycznej tradycji rodziny potrafił ulżyć cierpieniom młodego serca przygotowując na efemeryczność i zmienność najsilniejszego uczucia na świecie. Słowa "So long Marianne": "it's time that we began to laugh, and cry, and cry, and laugh about it all again" cytowane na klatce schodowej mojej ówczesnej dziewczynie, z oczu nas obojga wycisnęły łzy, które powtarzały się już odtąd często, kiedy dwa serca zostały rozłączone moim pójściem na studia, a rok później pójściem ukochanej na studia w innym mieście, co w połączeniu z moją nierozsądną chciwością w owym zakochaniu doprowadziło ostatecznie do bolesnego rozstania, z którego dźwigałem się kilka ładnych lat, dłużej niż byliśmy ze sobą. Kilka ładnych lat z nocami, gdzie obok kompanii przyjaciół towarzyszyły mi piosenki Leonarda, tęskne tony rozdrapujące blizny, by te mogły wreszcie okrzepnąć na dobre i zasklepić się ostatecznie, choć i to jest mocno dyskusyjne.

W twórczości Cohena cenię zwłaszcza poezję, zawsze przedkładałem, po Homerycku, treść tekstu piosenki nad jej warstwę czysto instrumentalną. Słowa śpiewane głosem, o którym po prostu się wie, że pochodzi z głębi duszy, pozwalały na odkrywanie nowych znaczeń nawet przy setnym czy dwusetnym przesłuchaniu. "Hallalujah" traktujące o rozmaitych typach manifestowania miłości - między tryumfalnym marszem a pokorą, posiada kilkadziesiąt niepublikowanych zwrotek - tak Cohen dopieszczał tekst, że wybrał jedynie te najbardziej wyrafinowane i zazębiające się strofy. Za każdą piosenką czuć głęboka pracę, wykopaliska znaczeń i wznoszenie przepastnych gmachów skojarzeniowych, jak w "If it be your will" - wstrząsającej piosence-modlitwie, hymnie o niedoli człowieka i jego stosunku z Bogiem czy "Anthem", który oswaja ze stratą i niedoskonałościami ludzkiej natury pocieszając: "there's a crack, a crack in everything, that's how the light gets in". Trochę tak działałem, nie znając do końca znaczenia tych słów: piosenki Cohena były młotem, który pozwalał na rozbicie ducha, przewartościowanie i układanie od nowa, aż będzie lżej, aż będzie bolało mniej.

"Włącz tego smutasa" zwykł mawiać mój przyjaciel ze studiów, gdy siadaliśmy do nocnych dyskusji przy piwie i wódce, jest on do dziś w mojej pamięci jedną z niewielu osób mogących znieść pozorną depresyjność poezji Cohena, została takich ludzi w moim życiu garstka.

Gitara "Brunswick" kupiona za 100 zł od kolegi, który potrzebował pieniędzy "na bilet do Anglii" (a wydał je na trójkę zioła tego samego dnia, kiedy doszło do transakcji) jest jednym z lepszych biznesów w moim życiu. To na niej zdarzało mi się grać wspomnianą "Suzanne" czy absolutny majstersztyk poetycki "Blessed is the memory" w kutnowskim parku czy na kirkucie, który był miejscem spotkań młodzieży w czasach mojego liceum i studiów. Pewnie, że było też "Land down under" Men At Work czy "Lewe loff" Kultu, ale Cohenem katowałem znajomych najczęściej... rzadko kiedy słyszałem sprzeciw, a moje amatorskie i prostackie umiejętności muzyczne jednak potrafiły przenieść tę osobliwą magię smutku człowieczeństwa do ludzi, którzy znali jedynie "Hallelujah" ze Sherka w wykonaniu Rufusa Wainwrighta. "Zagraj Blessed!" słyszałem nieraz i z zamkniętymi oczami, wkładając całego siebie w piosenkę, działo się. Po prostu, na zasadzie augustiańskiej iluminacji. Do dzisiaj lubię posiedzieć i podrzeć mordę jak nikogo nie ma w domu, a co.

Podczas jednego z koncertów w zakładzie dla psychicznie chorych, gdzie pacjentami były dzieci, jeden z podopiecznych wykrzyknął zadziornie do Cohena takie słowa: "Ej, Panie Wielki Poeta, ciekawe co Ty sobie myślisz o takich jak ja?!" Leonard wstał z krzesła i poszedł w stronę chłopaka, po czym objął go w serdecznym uścisku, takim który burzy mury między ludźmi, a po nim zostaje to ciepło braterstwa i uczucie bycia ważną częścią świata.

Tamten wieczór, kiedy samochód nie chciał odpalić, panował mróz, a wszystko było spowite zimową ciemnością oraz uczuciem straty przyjaciela zza oceanu też było łatwiej przetrwać dzięki Cohenowi - wirtuozowi słowa, który wiedział, że nic nie jest dane raz na zawsze, że życie to zmiana, że cierpienie i akt wyrzeczenia mogą być szlachetne, że starcy poświęcają młodych na ołtarzach kolejnych wojen, że człowiek to tylko i aż człowiek, że Bóg to tylko i aż Bóg. Akumulatora wystarczyło jakimś cudem, by włączyć radio. Cohen leciał nadal w każdej stacji...

Tekst nawiązuje do konkursu TemaTygodnia #27, temat 2.

H2
H3
H4
Upload from PC
Video gallery
3 columns
2 columns
1 column
12 Comments