Dzień trzeci podróży wokół wyspy przywitał mnie cudowną pogodą. Taką, której nie widziałem od wielu, wielu tygodni. Podskórnie czułem, że będzie to udany dzień, idealny na to by zobaczyć co ma do zaoferowania główna droga Islandii - Þjóðvegur 1 - w jej wschodniej części, nazywanej też fjordami wschodnimi.

Noc spędzona w hostelu w Höfn dostarczyła mi bardzo potrzebnej regeneracji. Poprzedniego wieczora brałem niemal godzinny, gorący prysznic. Chris, którego poznałem poprzedniego dnia, jak obiecał tak zrobił - przybył pod hostel o umówionej godzinie i ruszyliśmy dalej. Błękit nieba w końcu wyłonił się zza tych gęstych chmur i zobaczyłem od dni wyczekiwane promienie słońca. Ponura, surowa i potężna natura deszczowej i zachmurzonej Islandii w słońcu nabiera sielankowego, kojącego klimatu. Dodaje jej uroku.
Chris chyba też był w dobrym humorze. Zatrzymaliśmy się tuż przy drodze by zobaczyć słynne islandzkie konie, a nawet poczęstować je jabłkami. Mieliśmy niezły ubaw, bo zdawały się nas kompletnie ignorować. Ich wygląd jest dość charakterystyczny, przypominają trochę kuce. Jak podaje Wikipedia:
Długo żyją i są wytrzymałe. W swojej ojczyźnie rzadko chorują; islandzkie prawo zapobiega importowaniu koni do kraju, a raz wywiezione nie mogą już wrócić. Konie te, oprócz takich chodów jak stęp, kłus i galop, potrafią poruszać się także chodem znanym jako tölt oraz inochodem.
Zajechaliśmy do jednego z najbardziej monumentalnych miejsc jakie widziałem w Islandii, swoją drogą jedna z dwóch naturalnych atrakcji na wyspie, za które trzeba uiścić drobną opłatę (by przejechać autem). Jest to półwysep Stokksnes z widokiem na górę Vestrahorn, który jest kompletnie nie z tej ziemi.
Przestrzeń wokół nas i ogrom spiczastych szczytów zachwycał nasze oczy przez długi czas. Spędziliśmy w tym miejscu dość sporo czasu, a oprócz zapierającego dech w piersiach krajobrazu jest tutaj o wiele więcej do zobaczenia.
Miejsce to było jednym z pierwszych zasiedlonych miejsc na Islandii. Została tutaj nawet zrekonstruowana wioska wikingów na potrzeby filmu, który nigdy nie powstał. Teraz można ją oglądać. Gdy my ją odwiedzaliśmy, chyba przechodziła jakiś remont, bo wyglądała jakby odbyła się tutaj niedawno jakaś bitwa i niektóre konstrukcje sprawiały wrażenie zniszczonych lub niedokończonych.
Niedaleko od wioski można było wspiąć się na potężne czarne klify, skąd podziwialiśmy niezwykle mocno wzburzone morze i fale rozbijające się o skały. W Stokksnes naprawdę można poczuć niszczycielską potęgę natury.
Ruszyliśmy dalej. Nagle przy drodze, na środku niczego pojawiło się krzesło. Oczywiście każdy z nas chciał na nim chwilę posiedzieć.
W końcu wjeżdżaliśmy na właściwe fjordy wschodnie. Przez następne 2, 3 godziny jechaliśmy wzdłuż brzegu wlepieni wzorkiem w okno. A przynajmniej ja to robiłem, bo Chris musiał czasem też zerkać na jezdnię.
Przejechawszy Egilsstaðir, największe miasto w regionie, gdy Þjóðvegur 1 skręcała już w kierunku zachodu, my odbiliśmy na wschód w stronę uroczej miejscowości położonej u stóp jednego z fjordów - Seyðisfjörður. By do niego dotrzeć trzeba przejechać po szczycie góry, więc zrobiło się wokół nas zupełnie biało.
Zjeżdżając z fjordu zatrzymaliśmy się nawet na chwilę, by przejść się jakimś krótkim szlakiem na który przypadkiem natrafiliśmy i popodziwiać zatokę z góry.
A poniżej przykład czegoś, co nazywam "teksturami Islandii", które pojawiały się już w poprzednich wpisach i jeszcze się nie raz w nich wylądują. Są to po prostu feerie barw, cała paleta kolorów i nietypowych wzorów na które natrafia się obcując z islandzką naturą, przeważnie patrząc po prostu na glebę lub skałay. Przypomina mi to mocno psychodeliczne farby wylewane na olejach popularne w latach 60. Być może kiedyś zbiorę je w jeden post.
Wylądowaliśmy w miasteczku. Kręcono tutaj bardzo dobry islandzki kryminał W pułapce, który serdecznie polecam. Chris zainstalował się w wcześniej zabookowanym hostelu, a ja wybrałem pole namiotowe. Okazało się później, że płacąc 20$ należy mi się tylko miejsce na trawie, a ciepła woda czy kawa z termosa są już płatne :P
Pospacerowaliśmy chwilę po miejscowości, zjedliśmy hot-dogi na stacji i ostatecznie wylądowaliśmy w pubie z ludźmi, których Chris poznał w hotelu. Było to kilkoro Amerykanów i całkowicie szalony Holender, do którego żałuję, że nie wziąłem żadnego kontaktu - był takim typem podróżnika, który samotnie udaje się w dzicz i buduje w środku lasu sobie różne konstrukcje z drewna, łowi ryby, etc. Nic nie smakuje tak dobrze jak zimne piwo po całym dniu podróżniczych wrażeń, nie ważne jak drogie ono by nie było. Rozmowa toczyła się wokół podróży, Islandii, życia w USA, chociaż najciekawsza chyba była kłótnia o to, który układ jednostek i skala temperatury są lepsze - nasze, logiczne, europejskie, czy absurdalne i przestarzałe jednostki imperialne i Fahrenheit?
Lekko wcięci udaliśmy się, każdy w swoją stronę noclegu. Chris następnego dnia zamierzał kontynuować trasnę Þjóðvegur 1 aż do Akureyri, więc zaproponował mi dalszą wspólną podróż. Trudno mi było odmówić! Chyba całkiem dobrze nam się razem jechało i wierzę, że nie zrobił tego wyłącznie z grzeczności. Myśl ta, wraz z niską temperaturą, ululały mnie do snu...
Ciąg dalszy nastapi...