Kiepski nośnik tradycji?

Skoro temat sugeruje nieco bardziej osobiste podejście, przyznam się dziś, że zdecydowana większość moich postów powstaje w kuchni. Tu mam swoje "centrum dowodzenia". W moim domu rodzinnym również kuchnia była axis mundi - zarówno w przedwojennym domu dziadków, gdzie spędziłam pierwsze lata życia, jak i w wybudowanej na tej samej działce gierkowskiej kostce rodziców. W moim domu kuchnia jest półotwarta, więc mamy jeszcze więcej tej przestrzeni dziennej, gdzie właściwe przez większość czasu jesteśmy razem.
Wiem, że wiele osób preferuje kuchnie zamknięte - nie lubią kuchennych widoków i zapachów. Ze mną akurat współgra to idealnie - jestem takim typem kucharza, cukiernika, przetwórcy, co to jeszcze danie dochodzi w garnku lub piekarniku, a ja już mam wszystkie naczynia i przybory ubrudzone w trakcie przygotowania pomyte i pochowane. No i nie wiem, co to za śmierdziuszki się w różnych kuchniach gotują - u mnie jak już coś wonieje to tak, że wszyscy zaglądają do kuchni z pytaniem, kiedy będzie gotowe.

Co do tradycji rodzinnych, to metodą kombinacji potraw świątecznych z domu męża i z mojego domu, ustaliliśmy własny zestaw tradycyjny. A wyszliśmy z założenia, że nie będzie w nim nic, czego któreś z nas nie lubi. Uważamy oboje, że święta i tradycja to nie może być narzędzie udręki. Interesują nas wyłącznie pyszne tradycje. Wigilia zatem odbywa się bez zupy grzybowej i karpia w galarecie (od strony męża), bez ślepego śledzia (z mojej strony), bez karpia w ogóle (z obu stron). Mamy barszcz z uszkami, smażoną rybę morską (różne bywają), ziemniaczki, groch z kapustą, pierogi z grzybami, śledzia w śmietanie na kwaśno, rybę po grecku (której nie było w naszych domach, a oboje lubimy), kompot z suszonych owoców, domowy chleb, piernik, makowiec, struclę serową i pierniczki. A zaczynamy zwyczajem z domu męża - jemy po ząbku czosnku, który jest maczany w miodzie. Dzieci nie muszą, bo to jednak dość mocna rzecz.

Wielkanoc.JPGgotowana.JPG

Wielkanocne śniadanie też mamy w podobny sposób rozpracowane, choć tu akurat nie było większego wykreślania. Są jaja, szynki, biała kiełbasa, sałatka jarzynowa, chrzan, chleb, dołożyłam deskę serów, bo bardzo lubię, są mazurki, sernik, baba. U naszych rodziców był też świąteczny obiad - jak niedzielny, rosół, kurczak albo schabowe, ziemnaki, surówki. U siebie po świątecznym śniadaniu już się z obiadem nie rozpędzam - jemy tylko żurek.

Rodzinnych przepisów nie mam wcale wiele - kilka ciast, parę rodzajów przetworów. Większość receptur, których teraz używam jest albo wyczytana w książkach czy gazetach (to nieco dawniej) lub znaleziona w sieci. Po wypróbowaniu i zaaprobowaniu trafiają one do zeszytu. W zeszycie znajdują się na przykład muffinki, które 20 lat temu nie były jeszcze znane, strucla serowa, którą kiedyś znalazłam w sieci jako specjał bodajże austriacki i na szczęście dość szybko przeniosłam do zeszytu, bo strona w międzyczasie zniknęła, ciastka kuszynki i kruche babeczki, babka piaskowa, amoniaczki czy oczy carycy.

W moim domu nie robiło się żadnych alkoholi, a ja z dużą przyjemnością co roku nastawiam wina. Nie piekło się też chleba, nie suszyło ziół. Jest to trochę taki znak czasów - zarówno moja mama jak i teściowa pracowały zawodowo, mąż i jego bracia chodzili do żłobka, ja i moje rodzeństwo zostawaliśmy z babcią. Mój mąż wspomina, że jego babcia gotowała świetnie - wszystko u babci było pyszne. Moja babcia (ta, z którą mieszkaliśmy) była z kolei żywym zaprzeczeniem stereotypu babcinej kuchni - nie lubiła gotować, nie piekła ciast. W domu jadało się bardzo proste rzeczy, poza niedzielą obiad raczej składał się tylko z jednego dania. Do mniej zawiesistej zupy pojawiały się na drugie naleśniki lub placki ziemniaczane - zapychacz kaloryczny. Było oszczędnie, raczej bez elementów smakoszostwa. Babcia urodzona w 1915 roku i z doświadczeniami wojennych i powojennych braków jedzenia nigdy nie przestawiła się na kuchnię wykwintną - jedzenie było po to, żeby żyć. I właśnie z domu wyniosłam straszliwy opór przed zmarnowaniem jakiegokolwiek jedzenia i to, że po posiłku talerz musi być pusty. Rodzice zawsze pilnowali, aby posiłek (nawet tę najprostszą zupę ugotowaną przez babcię) jeść ładnie - bez dźwięków paszczą i sztućcami, dania tego wymagające traktować nożem i widelcem, jeść bez machania rękami, pokazywania zawartości ust i mówienia z jedzeniem w buzi. Po latach odbieram to jako wartościowy wkład w rozwijanie kultury osobistej dziecka, ale też trzeba przyznać, że ma to czasem wady. W placówkach żywienia zawsze siadam tyłem do sali, bo po prostu nie mogę patrzeć na niektóre zachowania przy stole. Pod tym względem całkowicie zgadzamy się z mężem - w jego domu również wymagane było eleganckie zachowanie podczas posiłków.

IMG_5771.JPGIMG_5485.JPG

Nie uważam się za osobę mocno przywiązaną do tradycji. Czasy się zmieniają, dostępność i jakość produktów również. Kiedy pomyślę o czasach sprzed transformacji ustrojowej, widzę ogromną przepaść. Porównanie dzisiejszych możliwości z czasami młodości dziadków to w ogóle inne światy. Przeszliśmy od czasów, w których ludzie chcieli w ogóle coś zjeść - najlepiej żeby było pożywne i "syte", przez czasy pewnych niedoborów i kartek a jednocześnie produktów niskoprzetworzonych, stołówek zakładowych i barów mlecznych, do czasów, gdy kalorii, konserwantów i innych dodatków w żywności aż nadto, a w gastronomii przodują fast foody. Jest po prostu inaczej. Teraz wartością jest dla mnie to, że znam historię warzyw i owoców, które jem (bo wyrosły w moim ogródku), że mam czas na upieczenie chleba bez spulchniaczy i przeciwzbrylaczy, że potrafię omijać nieskowartościowe a intensywnie reklamowane produkty.

A tradycja? Tam, gdzie szóstym zmysłem czuję, że to będzie coś dla mnie, biorę jak swoje. Oczywiście polskie tradycje kuliarne mają pewną przewagę, choćby ze względu na dostępność składników. To właśnie stąd mój najlepszy na świecie piernik, na który ciasto zarabia się w listopadzie, mazurki, których nie było w moim domu, paszteciki (również wegetariańskie), chleby, bułki, rogale, a rzadko bo rzadko, ale jednak - małe pączusie smażone na smalcu.
Często modyfikuję - jak gołąbki, to tylko z kaszą gryczaną, bigos - po swojemu (od lat obowiązkowo z suszonymi kaniami), pierogi leniwe też z pewnym "mykiem" - z dodatkiem kaszy manny. Czasem biorę coś zagranicznego i dalejże po polsku to - kim-chi ostre, ale przecież można pekińską trochę spolszczyć w kiszeniu, pizza też mi się do swojskiego placka adaptowała, ciecierzyca i soczewica są już w mojej spiżarni na stałe - czasem wychodzi z nich coś bardziej swojskiego, a czasem bardziej egzotycznego. No i pozostaje jeszcze cała lista produktów nie z Polski, a już bardzo swojskich i dostępnych, z których na pewno nie zrezygnuję. Tu cała litania przypraw (część z nich mam w ogródku i suszę - oregano, tymianek, bazylia, rozmaryn), suszone pomidory, feta, wasabi, ocet balsamiczny, awokado, granaty, owoce morza, oliwki, kapary i wiele, wiele innych.

Daleka jestem od bycia bohaterką przysłowia "Cudze chwalicie, swego nie znacie". Lubię polskie smaki, ziemniak to mój cud natury. Marzy mi się, że wraz ze wzrostem liczebności populacji raka, zagości on znów na stołach. Piernik i makowiec rządzą. Jednak nie wybrażam sobie, aby nie korzystać z obfitości, którą przyniosło nam skurczenie się świata do tak zwanej globalnej wioski. Lubię, gdy tradycja wzbogaca, nie chciałbym, aby była ograniczeniem. Nawet jeżeli chodzi tylko, a może aż, o talerz.


Post powstał w ramach Tematów Tygodnia #41 i nawiązuje do tematu 3: Tradycje kulinarne w mojej rodzinie - wczoraj i dziś.
Zdjęcia mojgo autorstwa.

H2
H3
H4
Upload from PC
Video gallery
3 columns
2 columns
1 column
10 Comments